Złe internety


chłopiec, śpiew, mikrofony
Foto: Jason Roswell by Unsplash

Tekst o tym, jak to internety zabijają w nas kreatywność, rozleniwiają i sprowadzają do poziomu kanapy, oraz o tym jak to drzewiej bywało i dlaczego warto uczyć się języka.

Dawno temu, kiedy świat składał się z butelek octu na półkach w sklepie spożywczym, kiedy byłam małą dziewczynką i lubiłam śpiewać. Teraz też lubię śpiewać. I to jak.
Mam tak, że jak spodoba mi się jakiś kawałek, to zaraz cała płyta włącznie ze szlagierem znajduje się w moim telefonie i katuję rzecz od rana do nocy. Skutkuje to tym, że po odpowiednio długim czasie głośnego słuchania, znam każdy dźwięk i jeśli występuje tam wokal – to ja dołączam. Wtedy podejrzewam moich współmieszkańców o nagłe zainteresowanie ofertami wynajmu lokalu coby przetrwać ten trudny czas. Nie dotyczy to kotki, która jest Ryszardem i ma jeden cel – żarcie w misce i otwarte drzwi, jakiekolwiek. Repertuar mam rozległy, od piosenki poetyckiej po metal i chorały gregoriańskie. Jeśli nie występuje wokal, no to siłą rzeczy muszę robić za gitarę, tudzież inne instrumentum. Nie wiedzieć czemu jedno z moich dzieci wyniosło się do kraju brexitu.

Wracając jednak do mojej opowieści: jako dziecię wspólnie z koleżankami w ramach umuzykalniania w miesiącu czerwcu występowałyśmy na festiwalu w Opolu, w sierpniu w Sopocie. Zielona Góra jakoś nam nie leżała chociaż do pieśni wojskowych nic nie mam. Całe przedsięwzięcie odbywało się przed moim domem, na schodach, bo tam można było zainstalować mikrofony za pomocą kija od szczotki. Uprzednio należało obejrzeć w telewizji jak sobie radzą na scenie gwiazdy, a następny dzień był dla nas. Choreografia, odpowiednie stroje – z tym problemu nie było, bo rodzice w pracy, więc szafa wolna. Kupa roboty z tymi festiwalami, trzeba było zgromadzić publiczność, artystów – a oni jak wiadomo kręcą nosem, mają wymagania, zrywają kontrakty. Zdarzały się nieoczekiwane wtargnięcia zwierząt na scenę. No i przede wszystkim należało znać tekst, a czasy trudne: nie znano karaoke, nie było tekstów w kompie, ba nie było kompa. Żmudnie przepisywałyśmy słowo po słowie z rzężącej kasety (rzęziła bo była nagrywana 100 razy) z radiomagnetofonu Grundig metodą play stop (brzmi jak kopiuj wklej, ale to nie ten nakład pracy). Już po miesiącu miałyśmy jeden utwór do przodu. Jeśli był polski to małe piwo, ale zdarzały się zagraniczne piosenki. Nie znając angielskiego, ani murzyńskiego było trudno. Istniał wtedy zespół Goombay Dance Band  ze swoim nieśmiertelnym hitem Sanof Dżamejka. Ależ to było wyzwanie. Ale udało się, do dziś śpiewam sanof dżamejka, łeczisa malajka…. Moja córka podsunęła mi ostatnio pomysł coby sprawdzić jednak ten tekst i jakież było moje zdziwienie, że chodzi o  „Sun of Jamaica, the dreams of Malaika Our love is my sweet memory”…przy okazji teledysk nas powalił swoją prawdziwością i efektami.
Już nic nie jest takie samo jak było.


A dziś co? Wszystko się odbywa metodą jednego kliku, nie trzeba myśleć, głowić się co to jest ta Łeczisa, na dodatek nie ma takiego zwyczaju, żeby spotykać się z koleżankami ot tak po prostu. Wymyśleć zabawę, podzielić się zadaniami, bez udziału dorosłych, prawie niewykonalne. No i czasu nie ma, bo trening, bo tańce, bo korki…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz